Boża ogrodniczka Drukuj
Autor: Donata Maliszak   
wtorek, 09 lipca 2013 01:00

W niedzielny poranek wszystkie kamyczki muszą leżeć na swoim miejscu. Żaden nie powinien przekroczyć granicy oddzielającej go od chodnika. Jeżeli jednak się tak zdarzy, jeśli rozbrykana stopa jakiegoś dziecka wykopie któryś z szarych, białych lub brązowych kamieni – ona, idąc tego dnia na nabożeństwo natychmiast to zauważy i niezwłocznie usunie kamyk z chodnika, układając go starannie tam, gdzie powinien się zawsze znajdować.

Wszystko tutaj ma swoje miejsce. Chwasty, pragnące wyrosnąć między kwiatami zasadzonymi jej rękami, zdają się jednak nie zważać na tę zasadę. Uparcie wybijają się z ziemi, ale nie na długo. Kiedy tylko zaskrzypi furtka przy wejściu do zborowego ogródka, nadchodzi dla nich ostatnia godzina. Gdy zaszeleści reklamówka, wyjęta z podręcznej torebki i położona na ziemi, aby ochronić wysłużone kolana przed zimnem i rosą, nawet najmniejsze pokrzywki, szelężniki i ostrożenie muszą się poddać prawu, jakie panuje na tym niewielkim skrawku ziemi. Prawu, które ona egzekwuje z bezwzględną surowością.

Chabry nie muszą się bać, że zostaną zduszone przez intruzów zasłaniających jego różowym kwiatom dostęp do życiodajnego słońca. Dziwaczki, floksy i frezje kwitną spokojne o swoją przestrzeń życiową. Żółte i fioletowe irysy wyrastające spomiędzy białych kamyków okrywających skalniak cieszą się tu czułą opieką tej kobiety, która pilnuje przesadzania najwyższych z nich, usuwa zwiędłe liście i obrywa przekwitłe kwiaty.

Wraz z nadejściem jesieni furtka skrzypi jednak coraz rzadziej – nie ma potrzeby przychodzić już tak często do przygotowujących się do snu roślin. Taka kolej rzeczy. Wszystko ma swój czas. Teraz ona musi zadbać trochę o swoje stawy, coraz mocniej dające się we znaki podczas deszczowych miesięcy.

Ale gdy tylko topnieją śniegi i odmarza ziemia, starsza kobieta zaczyna na nowo swoją służbę przerwaną na okres tych kilku zimowych miesięcy. Pochylając się nad śpiącymi jeszcze krzewami, czując powiew ciepłego wiatru na plecach, cichutko nuci ulubioną pieśń, tak dawno już nie słyszaną podczas spotkań w kościele.

„Bóg kocha lilię w krasie jej u cichych źródeł wód, a jeśli kwiaty kocha Bóg, On kocha ludzki ród...”. Nie skarży się jednak nikomu na to, że nikt już nie śpiewa tej melodii, bo zna argumenty młodych: że to nudne, że język przestarzały, że treść dziecinna, wreszcie: że mają tyle wspaniałych, nowych piosenek uwielbiających Boga i trzeba przecież iść do przodu. Cóż zrobić? Ona już nie ma głowy do nauki nowych melodii i słów. Dlatego ciągle nuci „...a jeśli kwiaty kocha Bóg, On kocha ludzki ród”.

„Wszystko przemija. Muszę się z tym pogodzić, Panie. Odchodzą w zapomnienie piosenki mojej młodości. Ja też jestem przestarzała. Tylko Ty się nie zmieniasz. I wciąż sprawiasz, że po zimie nadchodzi wiosna i kwiaty zaczynają kwitnąć a trawa robi się zielona i chyba nikomu to się jeszcze nie znudziło”.

Potem wraca do domu myśląc nad tym, że co roku coraz więcej czasu zajmuje jej, ta sama przecież od lat, droga. Ale szybko jej myśli wracają do kawałka ziemi przy kaplicy i zastanawia się, czy znowu uda się jej kupić gdzieś cebulki tej rzadkiej odmiany irysów o morelowo – pomarańczowych kwiatach. Pamięta jeszcze zachwyty gości odwiedzających ich zbór latem, kiedy kwiaty najpiękniej kwitły i rozsiewały dookoła swoją delikatną woń. Jaka była szczęśliwa, gdy ktoś wtedy zauważał i doceniał jej pracę w ogródku. Choć przecież ona tylko wsadziła kwiatowe cebulki w ziemię a potem podlewała w suche dni, natomiast barwy, zapachy i wzrost roślin były zasługą Stwórcy. Jednak cieszyła się, gdy znalazła słuchacza gotowego na jej opowieść o tym, jak to w zeszłym roku ratowała zarażony jakąś chorobą różanecznik.

Ale poza tymi rzadkimi przypadkami zainteresowania, tylko ze swoim Panem dzieliła radość nad odratowanym od śmierci różanecznikiem i smutek z tego, że azalie trzeba było jednak wyrwać i spalić za budynkiem kaplicy, aby nie zaraziły innych roślin.

Pomimo tego, że niewiele osób było zaciekawionych tym, jak to się dzieje, że w środku lata teren wokół kościoła niczym nie ustępuje ogródkom mieszkających obok sąsiadów, nie zrażała się i nie zniechęcała. W końcu była to jej służba. I za nic nie zamieniłaby jej na żadną inną. Nigdy nie potrafiła ładnie śpiewać, nie miała umiejętności nauczania dzieci na szkółce niedzielnej a pieczenie ciast na wspólne spotkania wierzących też nie należało do jej atutów.

„Masz za to dobrą rękę do roślin” - pocieszała ją matka, dopóki żyła.

I dlatego się tym zajęła. „Ile to już lat mój Boże? Tak szybko mija to życie...”.

Nikt nie wiedział, ile to już lat. Skoro zawsze kamyczki były na swoim miejscu, kwiaty kwitły o właściwej porze a trawa była zielona i czysta… Nikt się nie zastanawiał, ile pracy, wysiłku i serca wkłada w to ta pochylona, małomówna siostra siedząca zawsze w tym samym miejscu sali ich wspólnych zgromadzeń. Młodsi nie znali nawet jej imienia. Zresztą ciągle było tyle nowych, interesujących rzeczy. Tyle się wokół działo...

Aż przyszły dni, gdy krzesło stojące w przedostatnim rzędzie pozostawało niezajęte podczas kolejnych nabożeństw. Większość przychodzących niczego nie zauważyła, żadnej zmiany. No, może oprócz tego, że kilka kamieni leżących tu i ówdzie na chodniku przyniosło wielką radość małym chłopcom, mogącym je sobie tego dnia kopać do woli, dopóki zabawy nie przerwali rodzice wołający dzieci do środka. A przecież nigdy nie były tak porozrzucane. „Ktoś powinien się tym zająć!” - pomyśleli niektórzy.

Kwiaty również nie odczuły braku swojej wiernej opiekunki. Miesiąc był deszczowy i niezbyt upalny, więc radziły sobie same. Dopiero później, gdy chwasty zaczęły piąć się coraz wyżej i zabierać z gleby cenne składniki… Dopiero potem, gdy ktoś wszedł do ogródka, żeby zrobić sobie wspólne zdjęcie z dziećmi, z dawno nie widzianym wujkiem oraz z pastorem i jego żoną…. Dopiero wtedy zapytano: „Dlaczego w tym roku nie ma tutaj tych pomarańczowych kwiatów z postrzępionymi płatkami? Nie pamiętam jak się nazywały, ale były naprawdę ładne”.

„Muszę wam powiedzieć, że tego lata wyjątkowo zaniedbaliście swój skalniaczek” - goście odwiedzający społeczność zaczęli zwracać uwagę pastorowi.

Ale i wtedy wielu nie wiedziało dlaczego pokrzywa na dobre zaczyna gościć pod drewnianym płotem okalającym budynek ich kościoła. Tylko nieliczni pamiętali i odwiedzali czasami drobną, słabą staruszkę, ogrzewającą zdrętwiałe stopy i dłonie pod ciepłym kocem w mieszkaniu na drugim piętrze. Oni wiedzieli, że prawdopodobnie nadszedł kres dla morelowo – pomarańczowych irysów ściągających roje pszczół i innych owadów w swoje otoczenie; że nadszedł koniec skrzętnego układania białych kamyków na skalniaku w małym, zborowym ogródku; że – jeśli nie znajdzie się ktoś inny – mające się całkiem dobrze pokrzywy niedługo zdominują pasek ziemi za płotem.

Ponieważ wszystko ma swój czas i miejsce, dla Bożej ogrodniczki nadchodził okres odpoczynku u Stwórcy wszystkich drzew, kwiatów, kolorów i zapachów. Po długiej służbie na ziemi odchodziła w inne miejsce. Jaka nagroda czekała tam na nią za jej cichą i wierną służbę? Za lata wyrywania chwastów, podlewania kwiatów, zbierania niesfornych kamyczków z chodnika, za dbanie, by innym było miło i przyjemnie, gdy wyjdą z kaplicy po zakończonym nabożeństwie?

Ona jednak nie myślała o wcale o laurach. Otulona szczelnie kocem w pustym pokoju wspominała właśnie, jaka była szczęśliwa, kiedy zrywając złocienie na łące plotła z nich wianki dla siebie i młodszej siostry. Wtedy była jeszcze taka piękna, młoda, pełna sił i zapału... Ale wszystko na tej ziemi przemija i kiedyś się kończy...